Prawo do Leczenia

Macie prawo do leczenia - dotarło do mnie z ust (a raczej klawiatury) znajomego z pracy. Leczenia homoseksualizmu w domyśle. A było to przecież hasło 'demonstracji' NOPu w trakcie Marszu Równości. Prawo do leczenia ...

Merytorycznie wygląda to tak - żeby coś leczyć, musi to być chorobą, a homoseksualizm chorobą nie jest i według lekarzy i według psychologów. Chorobą natomiast całkiem oficjalnie jest homofobia i tą jak najbardziej można, a nawet należy leczyć. No i oczywiście nikt homofobom prawa do leczenia nie odmawia.

W praktyce sprawa wygląda inaczej, bo tego typu hasła, czy w ogóle demonstracje nazistów/nacjonalistów nie homofobią są podszyte a zwykłą głupotą. Oto nagle wszyscy stali się specjalistami w dziedzinie homoseksualizmu - wiedzą że leczyć, a pewnie i czym leczyć i dziw, że im państwo jeszcze nie pozwoliło wypisywać recept. Dziw, że w aptekach nie ma kul kaliber .45. I gdybym chciał, żeby ktoś naprawił mój komputer, to wolał bym, by się on na tym znał, no ale wiadomo - komputer to nie człowiek.

I skąd się teraz biorą debile, co myślą, że z newsami zasłyszanymi na podwórku i własnym 'widzi mi się' stali się nagle choć trochę mądrzejsi?
No ale wiadomo jak to jest z nauką - pewnie wymyślili ją żydzi, żeby sterować światem - lepiej nie ruszać, bo wybuchnie.

Tyle, że głupota też jest uleczalna - przez edukację. A tej nikomu bronić nie zamierzam.

Także tak panowie - macie prawo do leczenia.

Radków i inne

Oto udało mi się znaleźć chwilkę czasu, by wpaść na bloga i być może coś napisać. I okazuje się, że w sumie nie mam co pisać. Prawdą staje się stwierdzenie, że gdy nie jesteś sam - przestajesz się starać. Przyznam sam, że mając do wyboru działania w słusznej sprawie wszelkiego typu, a siedzenie w domu z niewielką szansą na popołudniowy seks ... wybieram to drugie. A jednak tej decyzji zdarza się sprzyjać czas, bo o dziwo choć kiedyś miałem trochę czasu do zagospodarowania, dziś nie robiąc wiele więcej, a często i mniej, tego czasu nie mam praktycznie w ogóle.

Nie trzeba być etatowym pracownikiem poczty, by wpaść na to, że czas jest względny ...

Udało mi się za to w międzyczasie wpaść wreszcie w te wymarzone góry.


Choć pogoda nie zawsze sprzyjała.


A i ja nadal nie wychodzę na zdjęciach.


No ale warto było.

Za to we wrześniu Praha ... trzymajcie kciuki.

Brudne Tańce

Mówcie co chcecie, ale ja tam "Wirujący Seks" rozgrzeszam. Jest to przecież o wiele lepsze tłumaczenie, niż dla przykładu "Brudne Tańce". A tak wylądowaliśmy bez tłumaczenia i biedny naród musi się wysilać szukając torrentów. Nie raz to już jeden polska kinematografia radzić sobie próbuje z adaptacją tego seksu, który jak na złość po naszemu pozostaje wyłącznie tym cholernym jebaniem. "Bo we mnie jest seks" śpiewało już kilku wykonawców płci obojga a i seksapil nie przyjął się ni hu hu. A znaczy po angielsku seks przecież nie jedno. Jest przecież i "płeć", ale też nie tylko. Coś w rodzaju atrakcyjności, na miarę owego seksu we mnie ot choćby. I w tej wersji "Wirujący Seks" nadaje się jak znalazł.
Pytaniem innym jest jednak czy w ogóle tłumaczyć. Mamy już wiek ... a nawet kilka i teoretycznie przynajmniej każdy po angielsku gadać powinien. Jeśli traktować film jako dzieło kompletne, to i tytuł jest przecież tego dzieła elementem. Ot zapytajmy na przykład, czy było by to to samo, gdyby swój "Krzyk" Munch nazwał raczej "Autoportretem"? Można więc tłumaczyć powiedzmy słowo w słowo, ale i to być może złym pomysłem. Bo kto w końcu poszedł by na film o żałośnie brzmiącym tytule "Leon"? Za to w drugą stronę kto był taki sprytny, by "Milkowi" doczepić Obywatela? Czy "Shortbus" powinien być "Gimbusem"? A są i inne języki niż angielski. I jak tu się teraz koledze pochwalić, że idziesz na film Kurosawy, jak w życiu nie wymówisz tytułu? A może właśnie wszystkie tytuły zangielszczyć? "Teddy Bear" Barei to pikuś, ale już "Déjà Vu" tegoż, to już zagwozdka. A "Ferdydurke" lub "Konopielka"?
Eat this, powiedział chłopiec po przekręceniu gałki w pozycję "are you nuts?".
Skoro zatem nie ma jednego dobrego rozwiązania, jedyne co pozostaje to odrobina fantazji. A skoro fantazji, to czemu nie "Wirujący Seks" do jasnej cholery?

Waterpistols & Daisy ft. Łozo - Zły On

Konfrontacja

W bezkresnych przestrzeniach internetu znalazłem portal, w którym ludzie mogą napisać co ich wkurza. No więc wkurza mnie, że ludzie nic tylko marudzą.

Za mną warsztat rozwojowy w KPH, który uzmysłowił mi kilka fajnych rzeczy. Na przykład to, że potrzebujemy kolejnego warsztatu.

Przechodząc wreszcie do clue - nie był to jednak najfajniejszy okres dla mnie. Plotka o tym, że jestem gejem roznosi się po zakładzie szybciej, niż choroby weneryczne na łodziach podwodnych. To co jednak do tej pory było wyłącznie niedocierającą do mnie plotką zaczyna być coraz bardziej słyszalne. Są tacy, co żartem proponują wyparzanie rąk przed przywitaniem. Niektórzy w ogóle zrezygnowali od zwykłego podawania ręki, na rzecz 'żółwika'. Spora grupa choć rękę podaje, to z wahaniem. Jedna osoba w ogóle ręki mi już podawać nie zamierza. Wszędzie żarty i uśmiechy. I choć to wkurzające, to da się przeżyć. Od czasu do czasu pojawia się w tłumie i życzliwy głos, i dla tego jednego głosu warto się przemęczyć. Tyle, że to jeszcze nie wszystko.
W zamierzchłej przeszłości, zanim ... "shit hit the fan" było by dobrą przenośnią gdyby nie konotacja, powiedzmy zatem ... nim nastała prawda, była jedna w zakładzie osoba, z którą gadało się co najmniej dobrze. Ja w zasadzie dość rzadko takie osoby znajduję, zwłaszcza w pracy, tym bardziej mnie to cieszyło. A że gadało nam się dobrze może potwierdzić wierszyk na ten temat dla żartu skołowany na poczekaniu przez koleżankę B. Nie przytoczę go oczywiście bo pamięć mam jak budżet RP, ale sam fakt, że wierszyk zaistniał musi za wizualizacje starczyć. No i jak się łatwo domyślić już nam się tak dobrze nie gada. W zasadzie nie gada nam się w ogóle, bo kolega ów ogranicza się li tylko do tematów z pracą związanych. I chciał czy nie, trochę to boli.
Sprawa zasadniczo wygląda tak, że nigdy raczej swojej orientacji nie ukrywałem. Tzn nigdy od kiedy ją ujawniłem. Nieistotne, związki przyczynowo-skutkowe i powiązaną z nimi frazeologię zostawmy ludziom z wyższym wykształceniem. Powiedzmy po prostu, że nie ukrywam jej dość czas już długi. Ot po prostu nie gadałem w pracy o mym życiu prywatnym. Świadom byłem, że prędzej czy później info wejdzie w obieg, go zrobić to mogło na sto różnych sposobów. No i weszło. Nim jednak to zrobiło byłem świadom, że konsekwencje mogą być dość przykre. Ba, byłem gotowy na sytuacje o wiele gorsze od obecnej. Jak byś jednak tego nie zaplanował, jeśli ludzie, których zdążyłeś polubić się od ciebie odwracają ... nie jest to miłe uczucie.

Na swój gorzkawy lekko sposób ciekawym jest stwierdzenie, że ja się przecież nie zmieniłem. Moja orientacje nie jest w końcu niczym, co moich współpracowników obchodzić powinno, nie jest w końcu niczym, co jakkolwiek ich dotyczy. Nie śpię z nimi i nie podrywam, w żadnym się nie zakochałem, prawie żadnego nie uważam nawet za jakkolwiek 'w moim typie'. Za tyłek też nikogo nie łapię. Roboty nie partolę rozmyślając o gorących orgietkach w magazynie a zgłaszając awarię nie mówię do mechanika per 'kotku'. Więc co to kurwa dla nich za różnica czy gejem jestem, czy gejem nie?
No ale ludzie przestali mi się wydawać racjonalni dobrą dekadę temu, więc pozwolę sobie zostawić powyższe pytanie retorycznym.

Pora na spostrzeżenie - wielu psychologów uważa, że geje stanowią 10 procent męskiej populacji. "Fachowcy" katoliccy, czy ci skoligaceni z ruchami mocno prawicowymi i nacjonalistycznymi, oraz inni tego typu tematu "znawcy" obstawiają liczbę procent 2. Czemu więc wbrew wszelkim możliwym statystykom jestem jedynym gejem na zakładzie? Można oczywiście sugerować, że mam po prostu pecha trafiać wiecznie na mało popularne punkty krzywej Gaussa, ale myślę, że prawdziwa odpowiedź KRYJE SIĘ gdzie indziej.

Na poprawienie nastroju jednak bardzo optymistyczna piosenka zadedykowana ponoć samemu Georgowi W. Bushowi.
Lily Allen - Guess Who Batman

TKF 01.

W tę środę, 12 stycznia (2011 już roku) o 20:00 po krótkiej przerwie wraca [tu werble] Tęczowy Klub Filmowy. A w nim ...

Oparta na faktach historia jednego z najbardziej utalentowanych przestępców Ameryki. Oszustwa i wyłudzenia oraz spektakularne ucieczki z więzienia. I to wszystko ... w imię miłości.
W głównych rolach nie byle kto, bo Jim Carrey i Ewan McGregor.
Wszystko to wartką akcją spięte w lekką komedię, nie pozbawioną jednak momentów kontemplacji, a może i łez. W każdym razie film obejrzeć należy, żeby nie mówić, że trzeba.

Słowem "I Love You Phillip Morris". No właściwie to pięcioma słowami, jeśli liczyć "I".

Seans odbędzie się w nowo zlokalizowanej Orthopedii (na pl. Solnym 15) i przy tejże wsparciu. Wstęp jest oczywiście wolny, ale piwo wypić wypada.
Koordynatorem natomiast całego eventu jestem (nieskromnie dodam) ja.



Krótko mówiąc serdecznie zapraszam.
Bo jak nie, to wiem gdzie mieszkasz.

Z Życia 02.

Tak, wiem, dawno mnie nie było i w ogóle. Mogę powiedzieć, że to był naprawdę szalony koniec roku i początek kolejnego też nie jest wolny od wrażeń. Może zatem tak w telegraficznym skrócie.
Kolejny raz udało się zorganizować sylwestra. I tak dla odmiany nie powtarzam sobie w duchu "nigdy więcej". Co o tyle dziwne, że w poprzednich latach mimo wielu wrażeń (a może dzięki nim?) imprezy wychodziły ciut lepiej. No ale mniejsza o tym, w każdym razie się udało i muszę powiedzieć, że dochodzę z tym powoli do perfekcji.
Kolejna organizowana przeze mnie impreza to Tęczowy Klub Filmowy, który rusza już 12 stycznia. No ale o tym na dniach wrzucę osobny wątek. Czy się uda nie wiem, ale trzymajmy kciuki.

No ale do meritum ...

Moja epopeja coming outów zdaje się powiększać właśnie o kolejny (i to chyba najgrubszy) rozdział. Wrażeń w związku z tym mi nie brakuje. Tak w skrócie o genezie - wygląda, że ktoś z pracy znalazł mój profil na Facebooku.
Tutaj krótka pauza dla podkreślenia znaczenia chwili, oraz ot w ramach małego suspensu, a co.
No i plota poszła w świat. Pewnego dnia dla przykładu pokazano mi (tego właśnie oto) bloga mojego autorstwa z zapytaniem, czy mój ci on. Jakby zdjęcie na stronie głównej nie wystarczyło. No ale wygląda, że w tym przypadku mogę liczyć na pełny support, żeby nie mówić, że utrzymanie ruchu. Póki co jednak wygląda, że dam sobie radę. Że plotkują to ja wiem, swoje źródła mam, i uszy jak satelity też. No ale plotki to mi tam wiecie, bo o to chodzi aby język giętki powiedział wszystko co pomyśli głowa. To natomiast co mi się manifestuje, to już inny temat. Wczorajszy dzień pracy zaczął się od "jesteś gejem?" wypowiedzianym przez ludzi z poprzedniej zmiany. To już były armaty i pierwsze rzeczywiste użycie na głos słowa na "g". Nie będę się rozwodził, bo to nigdy nie wiesz kto to czyta, ale jak na mój gust nie było źle. No ale to pewnie dopiero początek, zobaczymy co będzie dalej. A ja? A ja nic, poczekam, popatrzę, że przytoczę, nie mój problem, że tak powiem. A jak ktoś zapyta odpowiem, a jak nie, to nie. Sprawa jest w każdym razie in progres, i jakby co, będę informował.

Reni Jusis - Nic O Mnie Nie Wiecie

Z Życia 01.

Zmiany, zmiany, zmiany - cytując klasyka. W prywatnym mym życiu huragan że prawie. Zmieniłem pracodawcę na przykład. Nie pracę natomiast. Znaczy praca jest ta sama dokładnie, tylko może zarobki lepsze. Popsuła się natomiast miejsca pracy atmosfera i teraz każdy dzień staje się trochę zbyt psychicznie męczący. No ale zobaczymy jak się wypadki rozwinął.

Wskrzeszam natomiast moje życie socjalne i zaczynam wychodzić, ludzi poznawać i w ogóle. O dziwo nawet mi to wychodzi. Póki co, bo z moim 'know how' tylko czekać na kres. No ale bez pesymizmu mi tu - będzie ou rayt. Ot w sobotę byłem choćby w 'Wodzie'. Leciał tam remiks jednego starego hitu, także w ramach retrospekcji ten oto stary hit speszyl for ja.
Vaya Con Dios - Nah Neh Nah



Zgłosiłem się też jako zainteresowany współorganizowaniem Tęczowego Klubu Filmowego. rozwój wypadków natomiast utknął miejmy nadzieje jednak tylko tymczasowo/weekendowo.

Okazało się też że tegoroczny sylwester znów trzeba będzie zorganizować. Gdyby takie doświadczenia można było wpisać do CV, już dawno pracował bym w Google co najmniej.

Nowy sezon Glee nadal budzi moje zastrzeżenia. Zdarzają się jednak czasem perełki, jak ta z Halloweenowego odcinka, czyli ichnie wykonania piosenek z Rocky Horror Picture Show.
Glee - Sweet Transvestite

Gay Community

Ilekroć zacząłem się zastanawiać czego właściwie brakuje naszemu ruchowi LGBTQ pierwszą odpowiedzią zawsze było „ludzi”. Wcale nie mówię tu zresztą o samych aktywistach, ale o zwykłych ludziach, którzy pomagają przy organizowaniu wszelkich akcji, czy tych, do których te akcje są adresowane. Krótko mówiąc naszemu ruchowi brakuje ruchu w ogóle. Wszelkie wydarzenia okupowane są prawie wyłącznie przez ciągle tę samą grupkę ludzi. Głównie przez samych organizatorów.
Prawdą jest, że Polska jak wszystkie kraje byłego Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich oraz krajów mu podległych cierpi na notoryczny tumiwisizm społeczny i choćby nagminnie prawa obywatelskie łamano nikt dupy sprzed telewizora nie ruszy by coś z tym zrobić. Ale czy aby na pewno jest to jedyny powód braku ruchu? Bo czym właściwie taki ruch jest? Wszystko zaczyna się (tak mi się zdaje) od społeczności. Czy my jesteśmy zatem społecznością? Łączą nas idee, abstrakt orientacji seksualnej, wspólne doświadczenia czy kluby, w których się bawimy. Nie łączą nas natomiast zwykłe więzy międzyludzkie. Nie znamy się nawzajem, i poznać nie mamy okazji. Pozostajemy jednostkami, tworząc co najwyżej małe grupki przyjaciół i znajomych. I jak tu mówić o społeczności?
Dla przykładu można spojrzeć na gejowski ruch w Ameryce. Tam żadna gala, rozdanie nagród, marsz czy protest, żadne przemówienie nie może się obyć bez słowa „community”. Bo to albo społeczność wręcza nagrodę, albo ktoś na rzecz tej społeczności poświęcił całe swoje życie. Nietolerancja dotykająca małe społeczności, społeczność mająca dość nierównych praw i niekonstytucyjnego działania. Społeczność przeciwko narodowi i społeczność na narodu czele. A u nas można liczyć co najwyżej na jakieś zrzeszenie. Kolektyw je*any.
Pytanie zatem jak taką społeczność zbudować, i ja na to pytanie odpowiedzi nie znam. Mogę jedynie zgadywać. Gdyby tak zacząć grupować ludzi wokół czegoś, niekoniecznie wokół walki o prawa, niekoniecznie wokół darkroomów i miejskich szaletów. Dać ludziom szansę poznania się bez konieczności przekrzykiwania się przez głośną muzykę ...
Obecny ruch gejowski (w sensie że i lesbijski, transowy i queerowy też) w Polsce poświęca się prawie wyłącznie walce i jednoczy wyłącznie ludzi tym właśnie zainteresowanych. A przecież nie każdy jest aktywistą w głębi duszy.
Moją propozycją zatem są 'kółka zainteresowań' – drużyny sportowe, kluby filmowe, grupy szachowe czy szkoły tańca. By nie musiała nas łączyć wyłącznie sama orientacja, ale ot, grupa znajomych wolna od homofobii na przykład, czy po prostu miejsce, gdzie rzeczywiście można być sobą. Ponieważ wszystko zaczyna się od ludzi, a o tych trudno gdy zamiast jednego ruchu mamy ruch jednostek.

Coming Out

Najważniejszym coming outem jest ponoć ten przed samym sobą. Powiedzieć sobie "jestem gejem" i żyć dalej. Osobiście nie widzę w tym żadnego wielkiego i trudnego kroku, na który trzeba ciężko pracować. Pewnego wieczora miałem już po prostu dość przepłakanych nocy i wilgotnej od łez poduszki. "Jesteś pedałem, pogódź się z tym wreszcie" pomyślałem do siebie, po czym tej rady posłuchałem. I to było na tyle, bo więcej ujawnień nie planowałem.
Moim najlepszym przyjacielem wtedy był pewien rozpuszczony jedynak z bogatych rodziców. No może nie dosłownie, ale taka charakterystyka dobrze oddaje stan jego umysłu. I dość często mnie on odwiedzał i było tak i tego dnia. Pamiętnego dnia. No może nie aż tak pamiętnego, bo daty nie pamiętam. I kiedy ja zajmowałem się swoimi sprawami, on akurat grzebał coś na moim kompie, po internecie się szlajał czy coś. I nagle ze strony komputera dobiegł mnie dźwięk ewidentnie filmu pornograficznego ... gejowskiego ... mojego. Grzebał mi dziad w komputerowym śmietniku, a że ostatnio porządkowałem zbiory było tam co znaleźć. I on znalazł. W ułamek sekundy zrobiło mi się gorąco i zimno na raz. Nie wiedziałem co powiedzieć, co zrobić, "wyłącz to" krzyczałem, po każda sekunda filmu była jak kolejny kilometr przepaści, w którą spadałem. No a on oczywiście nie wyłączał, tylko sprawdzał co rusz to kolejne pliki. Nastała konsternacja. "To nie moje" powiedziałem, "pewnie przez przypadek, albo brata ... tak, na pewno brata". I to mnie uratowało, bo wyrzuty sumienia po wrobieniu własnego brata następnego dnia doprowadziły do jednego z odważniejszych aktów mego krótkiego życia. "Te filmy były moje, jestem gejem" ... no dobra, nie powiedziałem że jestem gejem, przyznałem się tylko do własności tych filmów. Pierwsze "jestem gejem" powiedziałem dopiero kilka coming outów później. Nie potrafiłem, bałem się, wolałem stanąć na szczycie wzgórza i sprowokować kogoś do pchnięcia mnie z niego, niż stanąć na skraju klifu i samemu skoczyć. Tak było łatwiej. "Wiesz co oznacza ta flaga?", "tak, to moje, gdzie to znalazłeś?", "słyszałaś, że ponoć sąsiad jest gejem? No więc nie on jedyny". Zdania po których to rozmówca pytał "jesteś gejem?", więc ja tego mówić nie musiałem. I tamtego dnia tak właśnie zrobiłem. Niezaprzeczalny był jednak fakt, że oto ktoś poznał moją najciemniejszą z tajemnic. O dziwo prawie nic się w naszych relacjach nie zmieniło. Oczywiście musiałem wpierw poświęcić masę czasu wyjaśnieniom, że "to nie tak jak myślisz", i że geje są inni. I ja jestem inny. Czy on to rzeczywiście zrozumiał nie wiem, a nawet wątpię, ale tego nie okazywał i to mi wystarczyło. No i ośmieliłem się i ujawniałem się przed innymi. Nadal jednak miałem twarde postanowienie nie mówić nic rodzicom. Trochę ze strachu, trochę z miłości, trochę dla tego, że tak było po prostu wygodniej, rozkręcałem powoli swoje gejowskie życie bez ich wiedzy. Powiedzmy. Z czasem zaczęło do mnie docierać, że muszę im powiedzieć, że nie mogę ukrywać przed nimi tak ważnego fragmentu swojego życia. I gdy się zakocham móc przedstawić im swojego chłopaka. I prawdę mówiąc wiedziałem, że raczej nic złego z ich strony mnie nie czeka. Profilaktycznie jednak ojca postanowiłem zostawić sobie na chwilę, gdy będę mógł w razie czego beztrosko się wyprowadzić. Mamie jednak musiałem powiedzieć. No i nie mówiłem. Dobry rok czekałem na odpowiednią okazję, zbierałem się w sobie i ćwiczyłem. W końcu to jednak zrobiłem. I był to najcięższy coming out jakiego dokonałem. Pierwszy raz rzeczywiście ryzykowałem stratą kogoś, pierwszy raz pojawiły się łzy. "Skąd ty możesz wiedzieć?", "może nie spotkałeś jeszcze odpowiedniej dziewczyny?", tak, to wszystko pojawiło się również. W końcu jednak zaczęła mama przyjmować to do siebie, a zajęło jej to dobry miesiąc albo i dwa. I dziś tylko wypytuje, kiedy w końcu znajdę sobie jakiegoś fajnego chłopaka. No a z ojcem mi się upiekło. Pewnego dnia po prostu przyznał się że wie, i to wie od dawna. I choć nie był zachwycony, a kilka jego doświadczeń życiowych sprawiło że był też uprzedzony, miał jednak sporo czasu by się z tym zmierzyć. A i możliwości też, bo ot na przykład brał on udział w Żywej Bibliotece jako 'książka' a tam skorzystał z okazji porozmawiania z naszymi KPH-owcami. I tak szczęśliwie skończyła się historia mojego outowania.
Kiedyś planowałem out totalny, po którym zamiast się outować po prostu żył bym swoim życiem i przed nikim się po prostu nie ukrywał. To będzie jednak musiało jeszcze trochę poczekać. Tymczasem zmieniłem ostatnio trochę swoje środowisko i chyba znów będzie trzeba się outować. Bez Endu.
A gdyby ktoś zapytał "po co to wszystko?" prawdopodobnie nie potrafił bym w pełni odpowiedzieć. Zwłaszcza, że żadne słowa tego tak na prawdę nie oddadzą. Mogę ci jednak powiedzieć na przykład, że żyjąc w ukryciu budujesz wokół siebie mur i odgradzasz się nim od wszystkich dookoła. I nawet twoja rodzina zaczyna się powoli od ciebie oddalać, tracisz kontakt i nie masz jak go odzyskać. I najlepszym pomysłem jest ten mur zburzyć. Ja dzięki temu mogę żyć jak chcę, wśród ludzi którzy mnie lubią i rozumieją, wśród ludzi, przed którymi nie muszę udawać. I nie ma tej presji, i pytań czy nadal by mnie lubili gdyby się dowiedzieli.
I wreszcie mogę być sobą.

David Engel - I am What I am (La Cage aux Folles)

Coming Out Day 2010

Dzień Coming Out'u to w Polsce spora świeżostka. W zeszłym roku internetowa brać homoseksualna w nikomu nieznanym celu nagrywała filmiki z coming outami, w tym roku przerzuciliśmy się na nową wspaniałą akcję plakatową na ulicach Warszawy. No i zgranym chórem troszczymy się o PR pewnych linii lotniczych. Czego nie rozumiem swoją drogą. Bo przecież zawsze można wsiąść ślub humanistyczny skacząc na bungie czy w UK chajtnąć się na Queen Elizabeth II i efekt prawny będzie dokładnie ten sam. Możliwie streszczając - lipnie nam ten coming out day wychodzi.
We Wrocku mieliśmy dyskusję o 'CO' oraz film, czyli impreza pełną parą. Dyskusja była oczywiście za krótka. Dramatycznie za krótka. No i oczywiście sala za mała. Innym tematem jest natomiast film.
"Prayers for Bobby" to dość dobra pozycja wśród GTM-ów (Gay Themed Movies - filmy ze znaczącymi wątkami homoseksualnymi) jako takich. Tylko jakby nie na tą okazję. Bohater się n.p. nie ujawnia, tylko zostaje wyoutowany. No i (uwaga, spoiler) ginie. Motywujące że hej. Pozycja dobra na dyskusję o fanatyzmie religijnym, homofobii, problemie odnalezienia się jako wierzący gej w homofobicznym społeczeństwie kościelnym, czy o wpływie wychowania w patrologicznej rodzinie ... ale nie o coming oucie.
Zastanawiałem się jaki film wybrałbym na tą okazję ja ... i nie było to takie łatwe. większość homoseksualnych bohaterów w filmach jest albo już ujawniona, albo ujawnia ich ktoś inny. Mój typ padł ostatecznie na "Mambo Italiano". Jest i lekko i przyjemnie i ujawnienie się rodzinie też jest i choć nie dogłębnie i na poważnie, to wystarczająco trafnie. A do tego w środowisku na swój sposób korespondującym z naszym własnym krajowym.



Przy okazji napisałem artykuł o coming oucie i wysłałem na Homiki.pl, ale trochę późno (zwłaszcza że tam na publikacje trzeba dobry miesiąc czekać) więc jeśli się już ukaże to pewnie dopiero po fakcie. Oczywiście o ile. No ale bądźmy dobrej myśli. W ostateczności wkleję go gdzieś tu.

Planuję też wyskrobać tu moją historię coming outową, ale to będzie musiało poczekać do jutra. Tymczasem przerywnik muzyczny.

Diana Ross - I'm Coming Out